Od igrzysk Sydney w 2000 roku nie przegrała Pani meczu na igrzyskach paraolimpijskich. Czuje Pani jakąś presję przed walką o czwarty z rzędu złoty medal czy to będzie zwykły dzień w biurze?
Natalia Partyka: Emocje są takie same jak podczas pierwszych igrzysk i każdych innych. To wyjątkowa impreza. Jak widać po półfinale wcale nie czuję się pewnym siebie rutyniarzem. Ledwo się prześlizgnęłam. Napędziłam wszystkim stracha, a najbardziej sobie. Nie pamiętam kiedy popełniałam aż tyle błędów i tak łatwo oddawałam punkty. Na finał zamierzam się skoncentrować i nie zostawić niczego przypadkowi.
Zmierzy się się Pani z Chinką Yang Chian, której rodacy nie mogą ścierpieć, że przez tyle lat dominuje Pani w ich dyscyplinie. Podglądają, filmują, ograniczają treningi w Chinach…
Chcieliby tak samo dominować jak w tenisie stołowym pełnosprawnych. Jestem im solą w oku podobnie jak moi koledzy z kadry, bo wygrywamy z nimi od lat. To duża sztuka wygrywać z Azjatami zważywszy na ich tenisowe tradycje. Toteż robią co mogą, żebyśmy przypadkiem nie trenowali w jednym ośrodku z ich kadrą paraolimpijską. Świetnie znam Yang Chian z zawodów, pokonałam ją w finale igrzysk w Londynie i w ostatnich mistrzostwach świata. Chętnie podtrzymam tę passę. Ale spotykają się dwie najlepsze zawodniczki na świecie, więc będzie to bardzo dobry, bardzo wyrównany mecz.
To Pani piąte igrzyska paraolimpijskie. Bardzo się zmieniły od Pani pierwszego występu?
Jest co raz lepiej, ale przełomem był tu Londyn 2012, gdzie potraktowano nas tak samo jak olimpijczyków. Trybuny były wypełnione do ostatniego miejsca. Radosnymi, żywiołowo reagującymi ludźmi, którzy wiedzieli kto startuje, jakie ma osiągnięcia. Na ulicy zaczepiano nas, podpytywano jakie mieliśmy wyniki, życzono nam albo gratulowano sukcesów. Każdy z paraolimpijczyków czuł, że oni naprawdę żyją naszymi startami. Po raz pierwszy niepełnosprawni poczuli się docenieni. W Rio jest może odrobinę puściej, ale atmosfera jest równie świetna. Czasem wręcz, kiedy startuje Brazylijczyk, taka jak podczas meczu piłkarskiego.
Sydney kiepsko pamiętam, bo byłam tam oszołomionym igrzyskami dzieckiem. Ale z Aten zapamiętałam pustą wielką halę z kilkunastoma osobami na trybunach. Z kolei w Pekinie w 2008 trybuny niby były pełne, ale mieliśmy wszyscy wrażenie, że sadzono tam kibiców na pokaz.
Ale co ważniejsze, profesjonalna organizacja i podejście do naszych startów nie zmieniły się. Urósł za to znacznie poziom zawodów. I świadomość kibiców. Jest wspaniale.
A w Polsce?
Na pewno może być jeszcze lepiej, ale przynajmniej po raz pierwszy jest transmisja w Telewizji Polskiej. Rodacy wreszcie mogą zobaczyć na żywo sport paraolimpijski w najlepszym wydaniu i przekonać się, że to nie jakiś piknik czy festyn, ale maksymalny wysiłek, przekraczanie własnych granic. Nigdy nie mieli okazji. Pamiętam, że jak wracałam z Sydney, Aten czy Pekinu, nie wiele się o igrzyskach paraolimpijskich mówiło. Nikt na nas nie czekał, nie interesował się nami. Nawet miałam z tego powodu kompleksy, wygrałam Igrzyska Paraolimpijskie i właściwie co z tego?
Po Londynie podejście zmieniło się także i w Polsce. Do ludzi dociera, że zdobyć tu medal to prawdziwa sztuka. Teraz wreszcie Polacy zobaczą wielu zawodników na własne oczy, dowiedzą się o ich istnieniu. Może ktoś później wysłucha ich historii, a ta z kolei zainspiruje kogoś do wzięcia się za siebie. Bardzo byśmy tego chcieli, wreszcie ktoś dał nam szansę. A ja dziś jestem szczerze dumna z moich paraolimpijskich medali.
Autor: Michał Pol