– Wielokrotnie prosiłam Boga, by mnie zabrał z tego świata. Na szczęście miał wobec mnie inne plany. Poprzez sport utrzymał moją wolę życia. Dziś jestem najszczęśliwszą osobą na ziemi, że zdołałam je wypełnić zdobywając ten złoty medal – mówi złota medalistka paraolimpijska w rzucie maczugą, Róża Kozakowska
– Róża Kozakowska już sama nigdzie nie pójdzie, sama się nie ubierze, ale wysłuchała właśnie Mazurka Dąbrowskiego. To jest cud! – komentował w TVP Sport Krzysztof Głombowicz, gdy zawodniczka płakała stojąc na najwyższym podium na stadionie olimpijskim w Tokio, kilkanaście minut po tym jak zdobyła dla Polski pierwszy złoty medal na XIV igrzyskach.
Róża, zapowiadająca się w młodości na świetną sprinterkę, zachorowała na neuroboreliozę stawowo-mózgową, która zaatakowała jej układ nerwowy po ukąszeniu kleszcza. – Ta choroba ścina z nóg człowieka z dnia na dzień. U mnie wywołało paraliż wszystkich czterech kończyn, chociaż każdej w innym stopniu – mówi.
– Różę odkrył trener Wojciech Kikowski w okolicach Zduńskiej Woli. Na początku borelioza dopadła ją w stopniu lekkim, co pozwoliło nam sklasyfikować ją w grupie T38 dla najmniej poszkodowanych. Zaczęła z doskonałymi wynikami skakać w dal. W 2019 roku zajęła czwarte miejsce na swoich pierwszych mistrzostwach świata w Dubaju i wywalczyła kwalifikację na igrzyska – mówi Zbigniew Lewkowicz, trener koordynator polskiej paralekkoatletyki.
Niestety gdy w czasie pandemii choroba uderzyła kolejny raz, Róża przestała chodzić i musiała porzucić skok w dal.
– To była tragedia, bo stawałam się naprawdę dobra. Ale nie było opcji, żebym odpuściła sport, który przez tyle lat pozwolił mi przetrwać, utrzymać wolę życia – opowiada Róża.
Zmiana dyscypliny okazała się wielkim wyzwaniem. Trener Piotr Kuczek najpierw namówił ją na pchnięcie kulą. Niestety wiązało się to z ogromnym bólem dla Róży. – Muszę rzucać w specjalnej ortezie, która nie pozwala mi wyprostować porażonej ręki. Mam ogromną spastykę (wzmożone napięcie mięśniowe). Mogłabym pozrywać więzadła i przyczepy mięśniowe – tłumaczy.
Dlatego sięgnęła po maczugi. – Najpierw tak naprawdę zaczęliśmy od rzutów butelką do kosza, bo nawet nie mieliśmy maczug. Później zrobiliśmy coś podobnego do maczugi, taką replikę i nią rzucałam, żeby sprawdzić, jak mi idzie. Pierwszy raz profesjonalną maczugą rzucałam na moich pierwszych zawodach. Zaczęliśmy ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć i… dotarłam aż na najwyższe podium w Tokio! – mówi.
Z miejsca zakochała się w maczugach. I jak pokazał konkurs w Tokio, z wzajemnością. – Kiedy przychodzę na trening całuję je na dzień dobry i mówię do nich: „Hej laleczki, polatamy sobie dzisiaj, co?”
Technika jaką wypracowała to rzut tyłem, za siebie, przez głowę. Maciej Sochal, złoty medalista w rzucie maczugą z igrzysk w Rio rzuca na wprost. – Ponieważ nie mam czucia w dłoniach, czasem chwycę maczugę zbyt lekko, wtedy leci zbyt blisko. Czasem puszczam chwyt zbyt późno, wtedy istnieje groźba, że wyrżnę nią w głowę. Nie przejmuję się takim drobiazgiem, bo mam twardą czaszkę. Ale trener Kuczka napisał propozycję do władz lekkoatletycznych, żebyśmy mogły startować w kaskach.
Trajektoria lotu maczugi bywa nieodgadniona. Ostatnio na treningu na hali przed wylotem do Tokio Róża wyrżnęła w lampę nad sobą. Od razu skuliła się zasłaniając głowę, ale na szczęście szkło nie spadło na nią.
1 września Róża ponownie wystartuje w Tokio, tym razem w konkursie pchnięcia kuli, której mimo bólu nie odpuściła. – Bo ja nigdy nie odpuszczam. I zobaczymy. Będę pchała na luzie psychicznym, bo medal już mamy. Zresztą my z trenerem doskonale umiemy się rozluźnić przed walką, żartami, gadaniem o głupotach… – śmieją się z trenerem Kuczkiem.
Róża obiecała sobie, że jeśli zdobędzie złoty medal w Tokio, to opisze całe swoje życie w autobiografii, której da tytuł „Złote piekło”. Przez lata mieszkała pod jednym dachem (rudery bez wody bieżącej) z ojczymem, który znęcał się nad nią i jej matką. Wielokrotnie łapał Różę za włosy i bił głową z całych sił o ścianę. Wrzeszczał, że ją zabije, że nie ma prawa żyć. Topił, dusił, maltretował psychicznie.
Dziewczynkę ciągnęło do sportu. Okazało się, że ma talent. Zaczęła wygrywać szkolne zawody w biegach na 60 m i 100 m. Ojczym zabraniał jej startować, cieszyć się zwycięstwami. Zostawiała więc medale u koleżanki, albo wieszała w gablocie w szkole. Raz gdy się zapomniała i wróciła z pucharem do domu wbił jej siekierę w kolano…
– Wyganiał mnie z domu na mróz w samych rajstopach. Generalnie lekcje zawsze odrabiałam na świeżym powietrzu, bez względu na pogodę, bo w domu latały w mnie rzeczy – mówi Róża. – Dlatego jestem taka wysportowana, bo musiałam przed nim uciekać i przeskakiwać przez wszystko, co napotkałam na drodze, żeby mnie nie dopadł. Ale gdy nie zdążyłam przeskoczyć przez bramę, to potem leżałam w kałuży krwi.
Niestety może wspominać godzinami. Już jako ośmioletnia dziewczynka prosiła Boga, żeby zakończył ten koszmar i zabrał ją z tego świata. Na szczęście, jak mówi, Pan Bóg miał na nią inny plan.
– Ta nieustanna walka o przeżycie uformowały mnie jako zawodnika. Sprawiły, że mam bardzo silny charakter. Żaden ból i cierpienia nie sprawią, że przestanę walczyć. Do ostatniego tchu. „Dopóki walczę, jestem zwycięzcą” – identyfikuję się z tym mottem, a moja postawa jest jego ucieleśnieniem – mówi.
I dodaje, że choć wywodzi się z patologicznej rodziny, nigdy nie kusiło jej, żeby zboczyć, pójść w pijaństwo itp. – Uczyłam się świetnie, a sport pozwolił mi przetrwać, utrzymać wolę życia. Miałam pięć lat kiedy zobaczyłam zawody w telewizji i zamarzyłam o medalu olimpijskim, bo byłam wtedy jeszcze zdrowa. Choć wiele razy powinnam była umrzeć, jednak dożyłam tej chwili, że zagrali dla mnie na igrzyskach Mazurka Dąbrowskiego!.
– Wielka w tym rola trenera Kuczka, który zawsze przy niej jest, zawsze pomaga. Jest dobrym duchem. Tworzą duet doskonały – mówi Zbigniew Lewkowicz, trener koordynator polskich paralekkoatletów.
Co dalej? Czy Róża może myśleć o obronie złota na igrzyskach w Paryżu? – Mojej choroby nie da się wyleczyć. Jestem jak zapałka, którą można zapalić tylko raz, a później nie da się już jej przywrócić do pierwotnego stanu – mówi Róża. – Codziennie z trenerem modlimy się, żeby już zostało tak jak jest i codziennie dziękujemy Bogu, że nie jest gorzej. – Kiedy mam słabsze dni, mówię sobie, że skoro tyle już przeszłam, nieraz już byłam drugą nogą na tamtym świecie, ale jednak nadal tu jestem, to muszę walczyć dopóki oddycham. I będę!
Michał Pol, Tokio