fbpx
Aktualności

Półcyborg na rowerze. Zbigniew Maciejewski z brązowym medalem igrzysk w Paryżu

Zbigniew Maciejewski zdobył brązowy medal igrzysk paralimpijskich w Paryżu. „Uczucia mam mieszane – i szczęście, i trochę rozczarowanie” – podkreśla. Trzeba jednak przyznać, że spora część tego medalu to zasługa lekarzy i inżynierów.

Uczucia mieszane głównie dlatego, że do Niemca Michaela Teubera, który zdobył srebro, zabrakło mu zaledwie 0,8 sek. Przy łącznym czasie 21 minut 18 sekund i 94 setne na trasie o długości 14,2 km to tyle, co nic. Od obu szybszy o 38 sekund był Hiszpan Ricardo Ten Argiles.

Trener w słuchawce

Sam występ Maciejewski pamięta dość słabo. Właściwie to wykonywał komendy, nadawane przez słuchawkę przez trenera Grzegorza Drejgiera, który jechał za nim w samochodzie, a opracowane wcześniej przez Mateusza Wyszyńskiego, osobistego trenera Maciejewskiego.

– Ja niewiele widzę, ja po prostu muszę bardzo mocno trzymać równą prędkość, równą moc, a w słuchawce słyszę komendy. Opracowane są przez trenera praktycznie każdy zakręt, każda studzienka. To jest praca zespołowa – podkreśla zawodnik. – Uczyłem się przez dwa dni trasy, więc pamiętam charakterystyczne punkty, pamiętam migające pasy, bardzo trudne zakręty, ponieważ trasa była mocno techniczna, kilka rond, które trzeba było wytrzymać psychicznie, bo to jest najważniejsze. Zdecydowanie pamiętam takie podniesione przejścia dla pieszych à la śpiący policjant, bo to jest ciężki element.

Zakładany plan udało się jednak zrealizować w stu procentach.

– Może mam do siebie trochę żalu o te 0,8 sekundy, ale zrealizowaliśmy plan i tak naprawdę myślę, że jak na mój stan zdrowia to jest to, co mogliśmy zrobić i rzeczywiście jest OK – stwierdza Maciejewski. – Trener jest zadowolony, więc zawodnik też. A z medalu jesteśmy szczęśliwi. Miałem takie koleje losu i tyle razy właściwie zaczynałem prawie od zera, że to jest rewelacja! Nareszcie!

Kręgosłup jak domino

Ten stan zdrowia to skutek wypadku samochodowego z 1997 r., spowodowanego przez pijanego kierowcę. Kręgosłup uszkodzony został tak pechowo, że następuje jego stała degradacja.

– To jest po prostu domino – zaznacza Zbigniew Maciejewski. – W pierwszej kolejności był wypadek, później poprawka operacji, potem rozwijały się blizny, które powodowały ucisk na rdzeń kręgowy i powolną degradację. Trzeba było usunąć blizny, ale okazało się, że wypadł na kolejnym poziomie dysk, to trzeba było usunąć i wstawić implanty. Po implantach trzeba było zrobić stabilizację, później trzeba było przedłużyć, potem znowu były blizny po tamtych operacjach, a później była wegetacja i permanentny ból przez wiele lat. Uratował mnie postęp medycyny, czyli elektronika, która zastępuje mi podłączenie tramalu czy morfiny na stałe. Bez niego nie jestem w stanie funkcjonować. Jestem półcyborgiem.

Zbigniew ma wszczepiony stymulator rdzenia kręgowego, który znacząco zmniejsza ból.

– Stymulator blokuje impulsy bólowe, a także… pozwala głowie pamiętać, że mam kończyny, ponieważ jak stymulator przestaje działać, to zapominam, że mam nogi – mówi z uśmiechem. – Zaczynam się potykać, uderzam się. Chodzi o to, że głowa nie pamięta, że w przestrzeni jest noga. Czyli nie uderzam o coś, ale wielokrotnie na przykład z całej siły waliłem w nogę drzwiami, bo nie rejestrowałem, że ją tam postawiłem. To jest szokujące. Science fiction! Ale to jest też cudowne. Bez stymulatora bliżej byłem myślenia o eutanazji niż o medalu.

Rower, czyli życie

Niestety, inżynierowie i lekarze nie przewidzieli, że ktoś może prowadzić inny niż – jak to zwykle w szpitalnych wypisach brzmi – „oszczędny tryb życia”. W przypadku Maciejewskiego lekarze już się nawet nie pukają w czoło, że człowiek z takim stanem kręgosłupa uprawia wyczynowy sport. Przyzwyczaili się. Zbigniew przeszedł łącznie kilkanaście operacji. Wchodzi do szpitala jak do domu. Po tych wszystkich operacjach rower nie jest tylko sprzętem do uprawiania sportu. Początkowo służył rehabilitacji, a do dziś Zbigniew używa go po prostu do przemieszczania się.

– Jestem w takiej w fazie przejściowej i nie mogę chodzić daleko, mam „krótki zasięg”, a z drugiej strony na wózek jeszcze jest za wcześnie – tłumaczy. – Ja się po prostu poruszam rowerem, bo oprócz tego, że na nim startuję, to nawet kilka bloków dalej do piekarni jadę rowerem, tylko takim miejskim, z koszykiem. Bo nie jestem w stanie przejść. Powiedzmy, że 500-600 metrów to jest dla mnie maksymalny zasięg, bo tyle mniej więcej mam do szkoły, gdy odprowadzam młodszą córkę – gdy czasami bywam w domu. Muszę potem usiąść na ławce. To jest po prostu bezwład, układ nerwowy jest już tak nadwerężony, że nie pozwala mi na więcej. Fachowo nazywa się to: zmęczenie ośrodkowe albo przebodźcowanie. A mówiąc wprost: nogi odmawiają posłuszeństwa.

Na rowerze ten efekt nie występuje. Korpus nie obciąża nóg i choć nie wszystko w nich działa, mogą kręcić pedałami.

Zbigniew zaczął nimi kręcić z grupą znajomych – od turystyki rowerowej, potem zaczęły się starty w zawodach rowerów MTB. Przez przypadek dowiedział się, że parakolarstwo to nie tylko handbike lub tandem i przesiadł się na rower szosowy. Do dziś nie lubi wspominać pierwszego występu w zawodach Pucharu Świata. Był przedostatni. Czuł, jakby uderzył głową w ścianę. Rozjuszyło go to. Stwierdził, że to nie może tak wyglądać. Marzeniem stała się strefa medalowa. Przeciwności go hartują. Dziś ma już wokół siebie zespół, znalazł sponsorów, stworzył prawdziwy team i z kolarstwa potrafi się utrzymać – a jest to kosztowny sport. Medal igrzysk paralimpijskich może mu wiele ułatwić. Także ten brązowy.

Tomasz Przybyszewski, fot. Adam Nurkiewicz/Polska Fundacja Paraolimpijska/Robert Szaj